3 dzień
sobota, 26.11.2011
Tak jak drugi dzień zaczął się od szatni i artysty pełniącego (do pewnego stopnia) usługową rolę, tak trzeci dzień zaczął się od usługi przewożenia windą. Zamiast wspinać się na górę schodami, tym razem wszyscy uczestnicy wieczoru zostali przetransportowani, raptem jedno piętro, na górę. Winda była oklejona aktualnymi gazetami, polskimi, chińskimi i francuskimi. Akcję zorganizował HP Process, a nazwał ją „Social Space of Interaction”. Do windy szedł ten, kogo artystka Hortense Gauthier wyłuskała z tłumu i kogo do niej zaprosiła, z głośników w windzie sączył się głos mówiący o aktualnościach w polityce, a ludzie tłoczyli się jak śledzie w beczce.
Jednak akcja Francuzów nie posiadała mocy realnego oddziaływania politycznego – bo niby jak? Była jakby wydmuszką, może niechcący mówiła o pozorności kontaktu ludzi zmuszonych przebywać ze sobą stłoczonych w ciasnej windzie, o pozorności sztuki politycznej sprowadzonej do nieprzemyślanego odwoływania się do gazet.
He Chengyao to niezwykle ważna artystka performance w Chinach. W jej sztuce rozbrzmiewa głos kobiet i w ogóle głos słabszych, niewidocznych na co dzień w pędzącym przed siebie kapitalistycznym społeczeństwie, chorych psychicznie, biednych, bezdomnych, zbyt wrażliwych, by przetrwać czasy morderczej konkurencji. Wczoraj artystka siadła przed nami, w ostrym świetle reflektora. Z tacy zawierającej podłużne, walcowate zawiniątka, brała po jednym, rozwijała je, w końcu jedno wzięła do ust. Był to duży, okrągły w przekroju cukierek, który całkowicie zatkał jej usta. Artystka dławiła się nim. Miała usta pełne półrozpuszczonej słodkiej substancji, która gęsta i o białym kolorze zaczęła skapywać jej z ust na dekolt, piersi, brzuch, podbrzusze, nogi, podłogę. Ponieważ była ubrana na czarno, owa wymieszana ze śliną substancja odcinała się ostrą, jasną smugą od reszty ubrania. Obserwowaliśmy detalicznie mękę artystki usiłującą przełknąć tę zapychającą usta gęstą substancję. Punktem ciężkości była jej twarz, niema, krzywiona lekkimi grymasami. W końcu cukierek wypadł jej z ust. Wtedy było jeszcze gorzej: artystka zaczęła wypluwać niekształtną masę, zaczęła płynąć jej z ust, spływać po brodzie, cieknąć po piersiach i brzuchu. Usta - otwór, ślina, konotacje organiczne, cielesne. To, co obrzydliwe zrobione z tego, co dobre, smaczne, słodkie. Mam wrażenie, że upraszczam, ale pewnie jednym ze znaczeń jest niska sytuacja społeczna kobiet w Chinach, ich uprzedmiotowienie, poddanie mężczyznom. Ale też pojawia się tutaj obraz doskonale pasujący do analizy bardziej psychoanalitycznej: kobieta jako obrzydlistwo, kobieta jako coś nieokreślonego, bez formy, organicznego, otwory ciała, substancje z wnętrza ciała, wydostające się na zewnątrz.
Akcja Lushan Liu miała być dziełem rozbudowanych i powstałym dzięki udziałowi widzów. Specjalnie uszyty kostium został przeznaczony dla czterech osób, które zgłosiły się z publiczności. Trzeba przyznać, że publiczność tego festiwalu nie miała problemu ze współpracą z artystami, z entuzjastyczną wręcz odpowiedzią na ich zapotrzebowanie statystów, wolontariuszy, osób wykorzystywanych przez performerów do ich celów. Lushan Liu opowiadała wcześniej, że ona sama nigdy nie występuje we własnych performensach, że umożliwia występowanie innym, zawsze ktoś ją zastępuje. Tutaj jednak, mimo niezwykle otwartego nastawienia publiczności, mimo castingu wśród chętnych, wytworzyło się coś, co chyba wystąpieniu artystki zaszkodziło. Otóż wytworzyła się atmosfera wesołości, dowcipkowania, podśmiewania się. Nie byliśmy zdolni skupić się podekscytowani co też artystka zamierza zrobić z dziwnie ubranymi ochotnikami, dlaczego mają na sobie cieliste ubranka zszyte nogawkami i rękawami, skąd słuchawki na uszach i lusterka na piersiach. Cały czas wybuchaliśmy śmiechem na widok nieporadnie poruszających się uczestników akcji komentujących własne położenie. Bajeczna, kalejdoskopowa projekcja, która miała być rzutowana na poczwórnego stwora, muzyka ze śpiewem ptaków, rozminęły się z ludźmi, doszły do skutku później, stąd właściwie performance nie był czytelny. Tu zresztą nasuwa się pytanie: czy ta dziwna akcja to jeszcze performance, czy jakiś rodzaj alternatywnego teatru? Szkoda, że tak się stało, intryguje mnie doświadczenie artystki w zakresie aktywizmu społecznego i dizajnu. Byłam ciekawa jak można je połączyć i czemu to może służyć. Tym razem jednak to połączenie nie wypaliło.
Nathalie Mba Bikoro przedstawiła ładną w formie opowieść o losie Czarnych, o kulturowej ich pozycji i o osobistym wyzwoleniu. I o kolonializmie, rzecz jasna, o niewolnictwie. Wszystko wyraziste i bardzo dobitne, żeby nie było wątpliwości. Pojawiły się zatem takie motywy, jak mierzenie, miary, liczenie, odliczanie, normy, odznaczanie tych norm na ciele, próba uwolnienia się od nich, złoto, kwiaty, jedzenie kwiatów, no i – dychotomia ubranie-nagość. W praktyce wyglądało to tak, że był pokaz slajdów z rozmaitymi ujęciami Czarnych, przez głośniki nadawane było odliczanie – męskimi głosami, po niemiecku i angielsku, czasami do tego dochodził głos kobiecy, pewnie artystki. Potem także – rysowanie miar na ciele, potem ich mycie, potem oklejanie ciała płatkami złota (przy okazji powstał niesamowity efekt drobinek złota wirujących w snopach światła reflektorowego), jedzenie kwiatów i plucie nimi. Ładne wizualnie, bardzo kolorowe, ale jak dla mnie – zbyt oczywiste, bez niuansów i niespodzianek. Ale może tak trzeba? Realizacja Bikoro przywiodła mi na myśl obejrzaną tego samego dnia wystawę Kary Walker i rozmowę, jaką z artystką przeprowadziła Katarzyna Bojarska. Pojawiła się w niej wzmianka o terminie „postblackness”, sygnalizującym wyczerpanie dotychczasowych sposobów rozliczania się z kolonializmem i sposobem, w jaki Czarnych traktowała kultura Zachodu. Na tę wzmiankę Walker zareagowała z pewnym zniecierpliwieniem, powiedziała, że ów koniec rozliczeń i koniec traumy został odtrąbiony o wiele za wcześnie.
Cai Qing Sonnenberg po prostu wyszedł na scenę i zaczął opowiadać o sobie tak jak to robi normalnie, w zwykłych rozmowach poza sceną. Naturalny, sympatyczny, pełen ekspresji. Zapytał kto byłby gotów spędzić z nim dwa wolne dni w Warszawie, które czekają na niego przed ostatecznym wyjazdem z Polski. I wyobraźcie sobie, że był problem. Większość zebranych na sali przyjechała z innych miast: górą był Poznań, ale też Gdańsk czy Lublin. Czy mieszkańcy Warszawy nie interesują się performensem? Potem zaś podzielił się z nami swoimi wizytówkami i namiarami, a jeszcze później zaprosił na scenę absurdalnie wielką grupę ludzi. To już przesada – myślałam sobie – z tą aktywizacją publiczności. Okazało się, że Cai Qing przeszukuje tych ludzi i bezceremonialnie rekwiruje im zawartość kieszeni oraz rozmaite naszyjniki, szaliki, chustki. Wywołało to wiele śmiechu i ekscytacji, bo – kiedy artysta nie widział – jedna z uczestniczek EPAF, Marijana Jovanović, podkradła mu jego łup… W końcu jednak uporał się z uzbieraniem sporej ilości przedmiotów i ułożył z nich napis. Komórkami, zeszytami, zapalniczkami, wisiorkami – złożył wielkie „LOVE”. Poprzez czyn dwuznaczny moralnie – niedyskretne grzebanie ludziom w kieszeniach i zabieranie bez zgody drobnych przedmiotów, doprowadził do czegoś dobrego. Drobne szperanie, myszkowanie, a jednocześnie – nacisk na bycie razem, dzielenie się – jako źródło sztuki. Mam wrażenie, że w jego przypadku to postawa twórcza, wszystko może być sztuką.
Trzeciego dnia rzuciło się w oczy to, co było chyba jednym z głównych rysów tegorocznego festiwalu: teatralizacja performance i spore zainteresowanie wykorzystaniem publiczności. Bez odbiorców przecież wiele z performensów nie miałoby racji bytu.