European Performance Art Festival EPAF 2011 24 - 27.11.2011

EPAF 2011

1 dzień

czwartek, 24.11.2011

Trudno dzisiaj znaleźć artystę, który zajmuje się jednym rodzajem sztuki. Wśród zaproszonych do udziału w 6. edycji festiwalu EPAF pojawili się artyści i artystki performance mający wiele wspólnego z innymi dziedzinami kreacji, których działania znalazły się blisko granicy z poezją wizualną, muzyką awangardową czy teatrem. Dlaczego uprawiacie dzisiaj performance? Co wam daje takiego szczególnego? – zapytał Grzegorz Borkowski podczas konferencji prasowej poprzedzającej rozpoczęcie festiwalu.

Odpowiedzi i komentarze przyniosły potwierdzenie znaczenia performance’u, ale zasadniczo nie wniosły nic nowego, nie o to zresztą chodziło – jak sądzę – w pytaniu. W dzisiejszych czasach życie jest naszpikowane elektroniką, coraz więcej czasu spędzamy przy komputerach, w internecie i – w supermarketach. Nic dziwnego, że wszyscy artyści mówili w podobny sposób o realnej obecności – jedni podkreślali jej potrzebę (np. grupa artystów z Chin), inni skupiali się na kwestii bardziej związanej z formą własnego dzieła i wspominali o jakby „przedłużaniu”, przenoszeniu efektu fotografii i filmu (i w ogóle innych mediów) o realną obecność własnego ciała i własnych emocji (o tym mówiła np. Żaklina Piechanowska). W świecie pełnym barier: ekonomicznych, językowych, politycznych, w świecie pełnym samotności (w tłumie wyalienowanych jednostek), ciało staje się zrozumiałym dla wszystkich nośnikiem znaczeń, gwarantem dobrych intencji czy szczerości. Jednak granica – realność – spektakl, jak żyć w czasie zaawansowanych technologii – zdaje się zajmować ich najbardziej.

Czwartek 24 listopada był pierwszym dniem festiwalu. Trudno wynaleźć wspólny mianownik czwartkowych wystąpień – po prostu go nie było. Performensy wahały się od krótkiej mocnej akcji, przez multimedialne spektakle, po trudne do nazwania intymne zdarzenia o gęstej aurze emocjonalnej. Taką różnorodność posiada to, co artyści w praktyce prezentują jako performance.


Ting-Tong Chang ustawił wielką kuszę na trawniku za budynkiem Laboratorium. Ciężka, toporna konstrukcja, naprężone liny, naciąg, metalowe części – wszystko to zdawało się nawiązywać do jakiejś skonstruowanej domowymi środkami (wedle instrukcji z internetu) broni. Gdyby się nie wiedziało, że kusza pojawiła się na festiwalu performance, można by snuć domysły i układać całkiem prawdopodobne historie: zbudować ją mógł jakiś pasjonat broni, jakiś przyszły terrorysta, bo kusza jest za duża, by używać jej do celów sportowych. Może frustrat, snujący wizje o sterroryzowaniu nielubianej szkoły czy lokalnego sklepu. Ale kusza Ting-Tong Changa służyła tylko do… wystrzeliwania jajek. To otwiera ciąg prostych skojarzeń: kontrast – ciężka machina i kruche jajka, absurdalna machina agresji i życie w zarodku; niebagatelna jest także aluzja do broni biologicznej. Zasadniczym przesłaniem wydaje się tutaj łatwość i powszechność agresji, która jest wszędzie: w kreskówkach, zabawkach, życiu publicznym i prywatnym. Szkoda mi jednak marnowania tylu jajek na bezcelowe trafianie nimi w mur. Artysta mógł podstawić tam portret jakiegoś celebryty czy polityka.


Krótki performance Łukasza Trusewicza zaskoczył wszystkich. Ledwie wszyscy się usadowili na widowni i ledwie artysta zaczął, to już skończył, wykonując niewiele gestów, ale jeden spektakularny. Do tej pory osoby z publiczności spierają się czy artysta zakpił ze wszystkich, czy to, co zrobił, było raczej wyrazem desperackiej obrony performance, a może szukaniem najkrótszej możliwej formy akcji? Jedno jest pewne, sytuacja, w jakiej się znalazł, była nieznośnie teatralna. Po pierwsze miejsce akcji to czarna sala, przygotowana specjalnie na spektakle. Reflektory skierowane prosto na niego, niczym na jakiegoś aktora. Wyraźny podział na widownię i scenę. Nic dziwnego, że sam artysta teatralizował swoje wystąpienie. Z namaszczeniem wyciągnął prostokątna rzeźbę. Włożył rękawiczki. Rzeźbę przeciągnął na koniec zaimprowizowanej sceny – i tam ją ustawił. Wziął białego drąga, wziął zamach – i go rozwalił o rzeźbę. Sama potem słyszałam, że autor upierał się , że to nie żart. Proste, wyraziste gesty, pełne świadomości tego, co było. Jak powiedziała im wczoraj wieczorem pewna artystka: „ironia jest wszędzie, nie da się przed nią uciec”.


Jednak, gdy zapytałam, czy przychodzi jej do głowy jakaś realizacja pozbawiona ironii, odparła natychmiast, że był to performance Żakliny Piechanowskiej. Artystka stworzyła niezwykle piękną i sugestywną sytuację zainspirowaną tekstem Kołysanki Samuela Becketta. Jak twierdzi, zaintrygowała ją hipnotyczna siła tego tekstu, oparta na jego oszczędności i powtarzalności. Swoją wagę miał także fakt, że tekst dotyczy sytuacji granicznej, odchodzenia, śmierci. Gdy jednak było się podczas tego performance wraz z artystką, towarzyszyło się jej, same słowa niknęły. Powtarzała je szeptem, ten szept zmieniał się w szmer nierozróżnialnych zdań, z których od czasu do czasu coś się chwytało. Sama inscenizacja, jaką zastosowała: przedzielenie pomieszczenia ścianką-ekranem, projekcja na ekran z jakimś poszarpanym, wirującym sznurem, jakby pępowiną biegnącą gdzieś do góry od leżącej postaci, ona sama leżąca za ekranem, papierowa sukienka, którą darła powoli na sobie, wypowiadając z zamkniętymi oczami słowa, była niezwykle dopracowana i przemyślana. Bardzo podobał mi się pomysł z ekranem. Na początku wszyscy ulokowali się przed nim. Po chwili jednak zaczęli się przenosić za ekran, patrzeć na samą performerkę leżącą na podłodze, pełną skupienia i jakby nieobecną. Zastanawiam się czy to jeszcze teatr, czy to już performance. Artystka dokonuje jakby odarcia teatru z iluzji. Jednak to, co wydaje mi się tutaj ważniejsze, to po prostu fakt, że artystce udało się stworzyć zupełnie odrębną całość, sytuację, która wciągała ludzi, potrafiła ich zahipnotyzować.


Duet HP Process tworzą Hortense Gauthier i Philippe Boisnard. Para artystów zajmuje się kwestią obecności i bliskości w świecie opanowanym przez technologie i maszyny. Poprzez specjalnie napisany program komputerowy artyści tworzą na laptopach rodzaj dwóch monologów, które przeplatają się ze sobą stając się niekiedy rozmową. Punktem wyjścia są dla nich litery i słowa, tworzą rodzaj poezji wizualnej, słowa mają błędy, są w różnych językach, bywają niedokończone i niedopowiedziane – jakby zdeformowane przez ciężar oczekiwań, emocji. Pełno tutaj samotności i tęsknoty, słowa zaczynają wirować, tańczyć, stają się elementami animacji, przeplatają się z obrazem. Towarzyszą im słowa, oddechy, westchnienia wypowiadane przez artystów. Ciekawa jest interakcja tworząca się pomiędzy nimi, nić porozumienia zawiązuje się i zrywa, znajdują się i gubią. Napięcie wzrasta, ale próba poszukiwania bliskości i miłosnego kontaktu poprzez litery, dźwięki i obrazy kończy się porażką, której powodem jest bodajże brak dotyku.

Spotkania czwartkowe za nami. Performance przybiera różne formy – i tak jak teraz myślę, w gruncie rzeczy – na podstawie tego, co zobaczyliśmy, nie da się powiedzieć nawet czy to, co widzieliśmy i w czym uczestniczyliśmy, było performance. Zależało to właściwie wyłącznie od decyzji artystów. Wczoraj wieczorem ktoś mi powiedział, że performance to gatunek z założenia peryferyjny, objawiający się pomiędzy, w szczelinach między różnymi dyscyplinami sztuki bądź między sztuką a życiem, awangardowy, lecz trudny do uchwycenia. I nie lubi sal teatralnych.

Zobaczymy co będzie dalej.


Magdalena Ujma